Msza Święta - miesięcznik biblijno-liturgiczny

« powrót do numeru


ks. Adrian Galbas SAC
Exit.

Artykuł pochodzi z miesięcznika "Msza Święta" nr 07-08, lipiec-sierpień 2009

Pan rzekł do Abrama:
Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej
i z domu twego ojca
do kraju, który ci ukażę […]
Abram udał się w drogę, jak mu Pan rozkazał…
                                                                  (Rdz 12,1.4)

To dla mnie jeden z najbardziej fascynujących i najbardziej dramatycznych fragmentów Biblii. Stary Abram – człowiek w wieku emerytalnym, w zasadzie spełniony. Ma dobrą reputację, bo (po śmierci ojca Teracha) stoi na czele rodzinno-plemiennego klanu, ma szacunek innych, pewnie ma jakieś zabezpieczenie materialne, ma też (to nie częste) raczej spokojne sumienie po dobrze przeżytym życiu. Ma więc wszystko, co człowiek chce mieć i czego potrzebuje. Owszem, nie ma syna ze swoją ukochaną Sarą, ale zdaje się, że do tej straty już jakoś przywykł i ją odżałował. Abram przypomina kogoś, kto przegląda album ze zdjęciami. Z racji wieku ma do tego prawo. Bardziej myśli o tym, co „za”, niż o tym, co „przed”… I w takim momencie życia słyszy Boże: „Exit” – „Wyjdź”. Zostaw to, co masz, i wyrusz ku temu, czego nie masz. Zostaw to, co znasz, i idź ku temu, czego nie znasz; zostaw  to, co stare, i idź ku temu, co nowe. „Exit” – czyli „Wyjdź”! Trzymającemu w dłoniach swój ukochany album ze zdjęciami Abramowi Pan Bóg proponuje mapę drogową, zamiast wspomnień – marzenia. I chociaż ta Boża propozycja jest trudna, wręcz nielogiczna, chociaż zburzy mu cały ten jego spokój, tę utkaną misternie jego „małą stabilizację”, to – jak czytamy w opowiadaniu – „Abram wstał, jak mu Bóg rozkazał”. I dopiero gdy wyruszył, okazało się, że jego życie nabrało całkiem innego wymiaru, sensu tak głębokiego, o jakim wcześniej nie miał zielonego pojęcia. Owszem, stracił swój święty spokój, ale ile zyskał! Symbolem tej życiowej zmiany jest nowe imię, które otrzyma od Boga. Z Abrama stanie się Abrahamem. To nie tylko jedna sylaba więcej. To przełom, nowe życie! Abram oznacza „tego, który kocha swojego ojca”, czyli syna, a Abraham to „ten, który jest ojcem”. To stuprocentowa zmiana! On dojrzał: z syna stał się ojcem, z tego, który jest prowadzony, stał się tym, który jest zdolny poprowadzić. Teraz będzie mógł być ojcem Izaaka, ojcem dziecka-obietnicy, bo wyruszył! Wolał mapę niż album, chociaż łatwiej żyć z albumem. Album mniej wymaga.

Z taką samą propozycją Bóg prędzej czy później przyjdzie do każdego z nas. Przyjdzie wielokrotnie! W różnych momentach życia słyszymy to Boże „Exit” – „Wyjdź, rusz się, człowieku”. Bo Bóg jest Bogiem żywym i żyjącym i nie zgadza się na to, abyśmy byli nieruchomymi manekinami. Takim „exit” był moment odkrycia życiowego powołania i podjęcie jego realizacji (małżeństwo czy kapłaństwo, czy życie w pojedynkę, czy w klasztorze), takim „exit” mogła być decyzja o zmianie miejsca pracy albo o zmianie miejsca życia, albo o zmianie zawodu. To „exit” dotyczy też naszego życia duchowego. Gdy przyzwyczaisz się do pewnych religijnych formułek i bardziej kontaktujesz się już z formułkami niż z Bogiem, On mówi ci: „exit” – wyjdź z tego, zostaw to, idź ku temu, co nowe i żywe, bo Ja nie jestem formułką. Kiedy operujesz schematami w swoich spotkaniach z Bogiem i z ludźmi wokół: „już wszystko wiem, wszystko znam, już nic mnie nie zaskoczy”, On mówi ci: „exit” – wyrusz, popatrz na siebie, na innych, na sytuacje, na życie w ogóle, jakbyś to widział po raz pierwszy. Popatrz po nowemu. A jedno „exit” wszyscy mamy jeszcze przed sobą: to chwila naszej śmierci. Wtedy też usłyszymy, każdy oddzielnie i każdy w swoim czasie: „wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca i idź do kraju, który ci ukażę”. To będzie kraj, o którym nie mamy zielonego pojęcia, bo ani oko go nie widziało, ani ucho nie usłyszało, ani serce nie jest w stanie go przeczuć. Tak jest nowy i tak inny.

Mówię o tym, bo zostałem poproszony, aby napisać coś o swoim doświadczeniu pielgrzymowania. Tak naprawdę właśnie ta biblijna scena z Abramem jest stałym motywem i motorem każdego mojego wyjścia na jakąkolwiek pielgrzymkę. Wychodzę zawsze po to, aby odświeżyć swoje ucho wewnętrzne, aby lepiej słyszeć Boga mówiącego do mnie: „exit”. Wychodzę, aby się z Nim pełniej i głębiej skontaktować, aby pokonywać swoją zmierzłość i opieszałość, z powodu której tyle spraw w życiu marnuję i zawalam, tyle łask Bożych i tyle Bożych wezwań ignoruję. Każda pielgrzymka bezbłędnie też mnie „de-maskuje” przede mną samym. Zmusza do zdjęcia rozmaitych masek, za którymi się chowam, aby jakoś to wszystko przeszło albo przeleciało. Na pielgrzymce nie da się być „jakoś”, a tym bardziej nie da się być „byle jak”. Trzeba się boleśnie odsłonić, rozebrać z tych wszystkich kostiumów i udawań. Trzeba zobaczyć siebie w całej prawdzie, swoją kruchość, niewytrwałość, ale – jeszcze bardziej – zobaczyć słabą jakość samych masek. Pielgrzymka jest dla mnie wielką lekcją pokory, prawdy i zaufania. Nie było takiej, której bym (gdy trwała) nie żałował, nie było takiej, na której bym (gdy trwała) duchowo lub fizycznie się nie męczył, nie było takiej, która (gdy trwała) nie stałaby się z czasem nudna. Ale potem, po powrocie do domu, każda ze mnie zaczęła wychodzić, każda stała się bezcenna. Z każdej wróciłem inny, mocniejszy, nowy…

Dwie wspominam szczególnie. Pierwsza – to pielgrzymka do Santiago de Compostela. Byłem na niej dwukrotnie. Raz tak zwaną trasą francuską, najbardziej popularną, a trzy lata później szedłem fragmentem trasy północnej (nadmorskiej), z hiszpańskiego miasta Gijon. Ciekawa rzecz, że tak za pierwszym, jak i za drugim razem stoczyłem ze sobą wielką walkę duchową. Najpierw (na wiele miesięcy przed planowanym wymarszem) wszystko szło łatwo i dobrze. Podejmowałem konkretne przygotowania, szukałem informacji w Internecie, obmyślałem szczegóły, kupiłem bilety lotnicze, a potem (na niewiele dni przed) prawie kapitulowałem. Nie chciałem iść, wymyślałem mnóstwo argumentów przeciw, szukałem wymówek. Bałem się! Czy coś podobnego przeżywał Abram?

Z wędrówek do Composteli zapamiętam to niezwykle kaloryczne zdanie, które jak obłok wisi nad każdym idącym: „Pamiętaj człowieku: to nie twoja droga jest trudna, ale to trudności są twoją drogą”. Zdanie-błyskawica, pojawia się nagle, ale już nie da się go zapomnieć. Zdanie-klucz do tak wielu sytuacji i zdarzeń. Zapamiętam też skrzynię w domach noclegowych ze śmiesznoszyderczym napisem: „Zostaw to, co zbędne, zabierz to, co konieczne”. Pierwszego dnia niczego nie zostawiłem, drugiego też nie. Byłem przekonany, że w plecaku mam tylko konieczne rzeczy. Trzeciego zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno? Czwartego dnia skapitulowałem. Zostawiłem klucze z domu, bo były ciężkie, potem zapasową parę butów, potem książkę i jeszcze parę rzeczy. Zrozumiałem ten wybór: albo niesiesz wszystko, ale wtedy nie dojdziesz, kręgosłup tego nie wytrzyma, albo zostawiasz wszystkie twoje niepotrzebności i wtedy jest szansa, że osiągniesz cel. Bardzo piękna lekcja pokory i ubóstwa, nie tylko tego materialnego. Ile jest niepotrzebnych słów, niepotrzebnych pragnień, niepotrzebnych sądów, niepotrzebnych lęków, niepotrzebnych frustracji? Ile tego wypełnia moje serce? W ile niepotrzebnych sytuacji się angażuję? Obciążają mnie bardziej niż te klamoty w plecaku. Więc błogosławię to zdanie: „Zostaw to, co zbędne, zabierz to, co konieczne” i próbuję zostawiać, choć plecak łatwiej opróżnić niż serce. Zapamiętam też monotonię środkowego odcinka trasy francuskiej. Gdzieś między Burgos a Leon ciągle ten sam jednakowy, nudny i nużący widok: na górze niebieskie niebo, na dole sucha, sinoszara, zakurzona ziemia i te żółte pola, pełne dojrzałej pszenicy. I idziesz, i idziesz, i idziesz, nie mając pewności, czy nie chodzisz w kółko, bo ciągle to samo przez kilka dni. Nic ci się nie chce, nie masz ochoty na żadną wzniosłość w modlitwie i w rozmowie. Przesuwasz więc jedynie palcami po jednakowych paciorkach różańca i milczysz. Marzysz o wodzie, ale jej mało, marzysz o cieniu, ale go jeszcze mniej. Daleko od początku, daleko do końca. Blisko jedynie do tej pszenicy i do tego kurzu. A potem, gdy już się skończy ta nuda, nagle odkrywasz, że przecież takie jest w większości twoje życie: szare, zwykłe, beznamiętne, podobne. Dzień za dniem, godzina za godziną; wszystko utkane z podobnych zdarzeń, z powtarzalnych sytuacji, z jednakowych historii, z tego samego. Dzisiaj jak wczoraj, jutro jak dzisiaj. Ale odkrywasz też – i to odkrycie jest dużo ważniejsze – że to wszystko ma sens! Bo przecież – mimo tej monotonii albo dzięki niej – jednak zbliżasz się do celu. I wreszcie z tej pielgrzymki do grobu św. Jakuba zapamiętam wspólnotę. Jak jest ona ważna, jak są ważni ludzie, którzy są obok ciebie, których spotykasz na parę godzin każdego dnia, dzielą z tobą twój los. Tu nie masz mieszkania z wygodnym tapczanem i prywatną łazienką, a przede wszystkim z drzwiami zamykanymi na klucz, w którym mógłbyś się schronić i do którego mógłbyś uciec. Tu masz tylko wspólną salę z kilkunastoma łóżkami. Jeden gość ci chrapie, drugi pierze, trzeci chce o coś spytać w języku, którego nie znasz. A jednak jest ci z tymi ludźmi dobrze. Wiesz, że bez nich byłoby gorzej, trudniej. A z czasem widzisz, że oni mają charaktery twoich najbliższych, jakby ci najbliżsi wzięli sobie inne twarze i przyjechali tu za tobą, choć chciałeś być sam. A potem nagle zaczynasz tęsknić za tymi najbliższymi, lubić ich bardziej i żałujesz nawet, że ich tu nie ma. Chciałbyś, żeby byli, choć często cię denerwują. A potem (gdy już wracasz) cieszysz się, że są, że po prostu są!

A druga pielgrzymka, która nieustannie we mnie jest, choć od jej zakończenia minęło już kilka lat, to Athos, ten dziwny grecki półwysep, pełen prawosławnych klasztorów, które przycupnęły u zbocza Świętej Góry, niczym wielkie ptaki gotowe do lotu. Świat tam jest całkiem inny, jakby nierzeczywisty. Bez elektryczności (tylko w samych klasztorach pracują niewielkie agregaty produkujące trochę prądu na użytek mnichów), bez normalnych dróg, bez samochodów, bez hałasów, bez pośpiechu. Tam jest nieziemsko, jakby Pan Bóg odsłonił na chwilę niebieską kurtynę i pokazał kawałek Nieba. Tak się też tam czułem – dobrze! Nie miała znaczenia przeszłość ani przyszłość. O obu zapomniałem. Cieszyłem się chwilą obecną, jedyną, jaka istniała i jaka się liczyła. Wciąż mam w ustach smak sera i sałaty, którymi częstowali mnie mnisi, smak słodkiego likieru, który podają na przywitanie pielgrzyma, nawet smak wody innej niż gdzie indziej. Pamiętam przyrodę. Takiej nie widziałem nigdy przedtem i nigdy potem. Rano, jeszcze przed świtem budzili mnie mnisi, zapraszając najpierw na jutrznię, a potem na Mszę (to razem kilkugodzinna, ale nienużąca porcja modlitwy), potem było ich pyszne śniadanie z własnych (bo skąd inne) produktów. A potem wychodziłem do następnego klasztoru. Cały dzień w drodze, a wieczorem przy bramie tego następnego klasztoru znów woda i likier na powitanie, i modlitwa wieczorna, i wieczerza, i sen.

A któregoś dnia była odmiana, bo zapragnąłem pójść na sam szczyt Góry Athos. Nie ma tam szlaków. Szedłem więc po osuwającym się piargu. I wtedy spotkałem samotnego mnicha. Był w wieku Abrahama, a może to był sam Abraham? Popatrzył na mnie swoimi dziwnie głębokimi oczyma, uśmiechnął się. „Idziesz na szczyt?” – zapytał po rosyjsku. A kiedy przytaknąłem, powiedział: „Idź i pamiętaj, że ta droga, to jak twoje życie. Jest ciężka. Często pod górę, często w upale, często idziesz sam, ale idź. Mimo wszystko idź! Możesz zrobić dwa głupstwa, których potem będziesz żałował: możesz się zatrzymać i możesz zawrócić. Nie rób tego, tylko idź”. I zniknął mi z oczu. Ale od tamtej pory widzę go codziennie, próbując iść. Exit!

Uwaga! To jest tylko jeden artykuł z miesięcznika "Msza Święta". Pozostałe przeczytasz w numerze dostępnym w Wydawnictwie Hlondianum:

« powrót do numeru